Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/212

Ta strona została przepisana.

unikając zbyt badawczego spojrzenia lejtenanta. Miczurin zerwał się z miejsca i pobiegł gdzieś, rękami dając znaki, aby gość czekał na niego. Powrócił po chwili, niosąc coś pod połą kurty i oglądając się na wszystkie strony.
— Jestem stuprocentową świnią — najczarniejszą ze wszystkich czarnych chińskich świń! — mówił z jakiemś zakłopotaniem. — Śmiem się skarżyć na swój los! Niech-no pan wciśnie czumizy — pożywne to jadło, choć mocno chamskie... Dla dramatyczności sytuacji wyłącznie powiedziałem o dwu misach tej kaszy, bo właściwie mogę wepchnąć w siebie choćby z pięć... Z kucharzem jesteśmy w zażyłych stosunkach, gdyż pomagam mu grać szczęśliwie w karty... z niezawodnemi szansami... Wcinaj pan, a potem pogadamy... Pójdę jeszcze na zwiady, może uda mi się wycyganić kubek herbaty...
Dyskretnie wycofawszy się z zamieszkałej przez siebie klitki, pozostawił Wagina samego, by go nie krępować. Sergjusz chciwie rzucił się na kaszę, obficie okraszoną kawałkami słoniny. W mgnieniu oka zawartość misy znikła, a natychmiast potem Wagin poczuł żar w żołądku i straszliwą senność. Z wysiłkiem, z co chwila opadającą na pierś głową, wypił kubek przyniesionej przez Miczurina herbaty, zjadł kawałek suchego chleba i nagle zasnął, jak kamień, osunąwszy się na okryte matą legowisko lejtenanta.
Gdy otworzył oczy — zdumiał się i przeraził. Zmrok już zapadał. Przed okienkiem siedział Miczurin i, zagryzając wargę, naszywał nową łatę na stare, wyszargane portki. Uśmiechnął się do Wagina i zmrużył oko.