Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/219

Ta strona została przepisana.

zauważył, że ma lekki, elastyczny i zarazem dystyngowany chód i w ruchu nie garbi się, niosąc głowę wysoko i jakgdyby dumnie. Miała na sobie czarny kostjum i takiż beret. Pod pachą trzymała dużą, czerwoną tekę, wypchaną wycinkami z pism.
— Spotykamy się na ulicy po raz pierwszy! powiedziała, wyciągając do niego małą, mocną dłoń, siłą swoją nie harmonizującą z miękkiemi kształtami całej figury, którą Wagin dobrze sobie zapamiętał od owego smutnego wieczora, gdy zakończył życie biedny Romek.
Witając ją serdecznie, odpowiedział:
— Teraz zapewne będziemy zawsze razem wychodzili z domu, a może nawet i powracali jednocześnie!
— To znaczy, że wszystko będzie dobrze, bo muszę się przyznać, że obie z mamą byłyśmy o pana niespokojne. Miał pan wygląd ciężko chorego... — powiedziała.
— Istotnie! — uśmiechnął się. — Zapadłem na jakąś chorobę żołądkową. Przykre spazmy, bóle i słabość ogólna... ale to minęło, zawdzięczając doktorowi Plenowi!
Kłamał jak z nut, ale, gdyby ktoś zwrócił mu na to uwagę, Wagin uświadomiłby sobie, że kłamstwo to nie było rozmyślne, lecz płynące z jakiegoś nieznanego mu źródła. Nie obawiał się bynajmniej, że Ludmiła zapyta go, gdzie znalazł pracę, zdawało mu się bowiem, że, nie zająkając się, wymieni nazwę firmy i nazwisko jej kierownika. Do pytania tego nie doszło jednak, bo Ludmiła na rogu ulicy Tientsińskiej pożegnała Sergjusza i weszła do dużego gma-