Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/231

Ta strona została przepisana.

wiący po chińsku zupełnie biegle. Czy nie miałby pan prezes jakiejś dla niego posady w dziale administracyjnym lub w składach przy drukarni? Koncern miałby z niego prawdziwą pociechę!
Prezes tym razem odpowiedział bez namysłu:
— Doskonale się składa! Mamy ciągły kłopot z kolporterami. Kradzieże, awantury i wogóle — nieład! Tą hałastrą powinien rządzić jeden człowiek, ująć wszystkich w żelazne karby i mieć na nią silny wpływ... Jeżeli ów przyjaciel pana...
— Lepszego wyboru nie mógłby pan zrobić! — przerwał mu Wagin. — Lejtenant Miczurin potrafi wprowadzić taki rygor, jak na pokładzie okrętu. A co do jego wpływu osobistego — powiem tylko jedno. Jest to olbrzym, który z łatwością przerzuca dorosłego człowieka przez wysoki mur. Więc prezes pozwoli, że jutro o dziewiątej stawimy się razem?
— Owszem... owszem... jeżeli ten lejtenant nie będzie żądał wygórowanej pensji... — począł wywijać się Liao-Kaj-Fan. — Mógłbym mu płacić... piętnaście dolarów chińskich tygodniowo...
— Mam nadzieję, że ugodzą się panowie za dwadzieścia pięć — odpowiedział Wagin i zaśmiał się wesoło: — Cieszy mnie, że prezes będzie miał zupełny spokój, a mój przyjaciel — odpowiadającą jego temperamentowi i zamiłowaniom pracę!...
W półgodziny potem Wagin wychodził już z potężnego, zajmującego cały kwartał pomiędzy czterema ulicami gmachu największego w Chinach koncernu „Szun-Pao“, mając w kieszeni półroczną umowę i czek na trzydzieści dolarów amerykańskich. Bojąc się uprzytomnić sobie tak głęboką i niemal cudowną przemianę w życiu, aby nie wybuchnąć