Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/262

Ta strona została przepisana.

do... mocy, przeklętej przez Twórcę, do... szatana?!... Cóż mogłam zrobić więcej? Zrozum, powiedz coś, daj znak widomy, że przebaczasz!
Czekała, ale cisza panowała w domu. Za piecem poczynał grać i nagle urywał świerszcz. Na podwórzu miauczała ruda kotka Jun-cho-sana. Pod podłogą gziły się, chrobotały i zgrzytały zębami szczury. Wtedy stroskana kobieta niżej opuszczała siwą głowę i gorącym szeptem, cichszym od szmeru miękkich skrzydeł ćmy, wołała:
— Romeczku... synku... jedyny mój, najmilszy chłopusiu!... Słyszysz mnie?... Jesteś już w niebie... u Boga, wśród aniołów promiennych... Tam widzą oni całą prawdę... i nic się tam nie ukryje... Powiedz, czyż mogłam uratować ciebie?... Zrobiłam dla ciebie mało, ale naprawdę wszystko, wszystko, co było w mojej mocy! Przysięgam, że myślałyśmy tylko o tobie!...
Nagły niepokój ogarniał zrozpaczoną matkę. Wtedy wyciągała dłonie przed siebie i znowu błagała:
— A może źle zrobiłam, że pozwoliłam doktorowi Plenowi... leczyć ciebie, syneczku? Powiedz?! Daj znak!
W takiej chwili niezmiennie na tle ciemnej ściany majaczyć poczynała wysoka, przygarbiona postać Plena. Świeciła się jego chuda, blada twarz i łagodne promienie sączyły się z głęboko zapadłych oczu.
Takie męczeńskie dni i noce spędzała pani Somowa w swoim pokoiku w domku Jun-cho-sana. Z chwilą, gdy przeniosła się do nowego mieszkania, życie jej i nastrój gwałtownej uległy zmianie. Jak dawniej odwiedzała codziennie grób synka, lecz nie pozostawała już tam do wieczora. Owszem — śpie-