Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/27

Ta strona została przepisana.

chłysnęła się w morzu krwi i odrodzić się nie miała sił i woli.
Wagin szedł Bundem, zatłoczonym korowodem tramwajów, autobusów, samochodów i małych wózków, popychanych przez „rikszów“, a skręciwszy wspaniałą Nanking-Road, nie zwracał uwagi na przepych olbrzymich sklepów i składów drogich kamieni, złotych i srebrnych cacek i naczyń, jedwabiu, artystycznych wyrobów z czarnej i czerwonej laki. Dążył tam, gdzie na koncesji francuskiej asfaltowa jezdnia Avenue de deux Républiques urywała się nagle przed bramą w murze dawnego Szanchaju i gdzie biegła dalej ulica Fu-Tien-Koo, przecinająca całą dzielnicę chińską.
Tam dopiero zaczął się rozglądać z zaciekawieniem.
Tuż za murem brukowana już ulica biegła ku małemu sztucznemu jeziorku, otoczonemu drzewami i trawnikiem. Czerwono lakowany, połamany w zygzaki mostek prowadził do malowniczej, uczęszczanej przez Europejczyków herbaciarni „Pod wierzbami“, gdzie popołudniu przychodzili też Chińczycy, za którymi słudzy nieśli klatki ze skrzydlatemi śpiewakami, osładzającemi „dolce far niente“ żółtolicych dżentelmenów. W pobliżu kawiarni stały domy chińskich bogaczy i jeszcze wspanialsze „domy publiczne“, oznaczone czerwonemi latarniami z zachęcającemi i niezmiernie romantycznemi napisami. Wiśniowa i złota laka biła zewsząd w oczy, powyginane fantastycznie, okryte emaljowanemi płytkami dachy ulubionego w kraju stylu „tin“ jarzyły się w słońcu. Tam i sam jakiś dumny miljoner wybudował dla siebie siedzibę z kilkupiętrową basztą „gu“, ozdobioną po rogach złoconemi głowami smoków. Prze-