Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— Pan myślał o mnie? — zapytała, a w jej glosie zadrgały nuty niepokoju, zdumienia i jakgdyby podrażnienia.
— Panią to dziwi? — wzruszył ramionami Sergjusz. — Często myślę o pani...
— To — dziwne, to — zupełnie dziwne! — zawołała wyraźnie niecierpliwym głosem, zdradzającym zdenerwowanie. — Gdy słucham i patrzę na pana, wydaje mi się zawsze, że pan jest wciąż nieobecny, strasznie daleki i niezmiernie mi obcy... nam, chciałam powiedzieć, i wszystkiemu, co pana otacza!
Wagin spojrzał na nią badawczo. Twarz jej okryła się ciemnym rumieńcem, głębokie oczy błysnęły ponurym i namiętnym ogniem.
— Gdybym nawet pragnął, nie ośmieliłbym się narzucać pani. Pamiętam przecież strach pani przy naszem pierwszem spotkaniu. Wyobrażam sobie, jak wiele panią kosztowała przypadkowa rozmowa ze mną i samo nasze przebywanie pod jednym dachem. Jestem przekonany, że obawiała się pani nawet dotknąć przedmiotu, który był w moim ręku. Rozumiem to, bo miałem podobne przeżycia i wrażenia... we Francji.
— Skąd pan o tem wie! — prawie krzyknęła, z przerażeniem patrząc na niego. — Czyżby pan słyszał?
Wagin zaśmiał się cicho i odpowiedział:
— Nic nie słyszałem, a mimo to — zgadłem! Powracając jednak do pani zarzutu, muszę przyznać, że pani ma słuszność. My — którzy przeszliśmy tyle nieprawdopodobnych, niesamowitych rzeczy, — jesteśmy całemi światami, zamkniętemi na siedem zamków i zapieczętowanemi siedmiu pieczę-