Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/278

Ta strona została przepisana.

ciami, — światami zazdrośnie strzeżonemi od wtargnięcia obcych przybyszów. Zresztą, co mam się długo nad tem rozwodzić?! Pani sama jest klasycznym przykładem takiego osobliwego i niedostępnego świata! Wie pani? Gdy patrzę na panią, widzę za każdym razem nieznany mi klasztor, stojący na niedostępnej górze, która panuje nad rozległą równiną. Za grubemi, zawsze zamkniętemi furtami klasztoru snują się, niby mrówki milczące, tajemnicze myśli i przeżycia, zupełnie jak mniszki w czarnych chustach, spuszczonych na oczy. Równina — wesoła, zielona, rozsłoneczniona, pełna gwarnych wsi, roztańczonych tłumów, spogląda z ciekawością na ciemne, posępne mury klasztorne, ale nikt stamtąd nie wychodzi, milczenie tam panuje wszechwładnie i tajemnica. Jaka? Smętna, tragiczna, groźna, rozpaczliwa lub zamykająca w sobie całą przepastną głębię życia? To chyba zależy od klasztoru, panno Ludmiło?
Szli obok siebie.
— Gdyby ktoś bardzo zapragnął, mógłby przecież przeniknąć do klasztoru i przekonać się o tem, co się w nim ukrywa — z ciężkiem westchnieniem powiedziała nagle Ludmiła. — Wszyscy wolą patrzeć z podziwem i ciekawością, a nikt nie uczyni najmniejszego choćby wysiłku, żeby się dowiedzieć, jakich ludzi i jakie myśli zamknęły w sobie te mury.
— Poco się wdzierać tam, gdzie intruz nie jest pożądany? — wtrącił Sergjusz.
— Nie wiem... Być może, wraz z takim intruzem wdarłby się jakiś promyk słońca do ponurego życia czarnych mrówek, które nie mają już sił otworzyć siedmiu zamków i złamać siedmiu pieczęci.