Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/281

Ta strona została przepisana.

Nie chciała mu dać żadnych wyjaśnień. Śmiała się tylko dziwnie łagodnym i dźwięcznym śmiechem. Takiego — nigdy jeszcze u niej nie słyszał. Wagin przyglądał jej się z coraz większem zaciekawieniem. Ona zaś, nie dając mu czasu do nowych pytań, mówiła:
— Szłam do domu, aby się trochę ogarnąć, bo na cmentarzu kurz i piach, a potem miałam zamiar pójść do Ostapowych. Pan, zdaje się, nigdy nie uczęszcza do „Wołgi“ na Bubbling Well? Nie! No, to pan źle robi, że unika ludzi, gdyż to daje powód do plotek i najgłupszych domysłów. Proszę pana bardzo — pójdźmy razem do generałowej!
— Oj, panno Ludmiło!... — ociągał się Sergjusz. — Five o‘clock, taka piła drewniana... z temi rozmówkami o biedach... z temi idjotycznemi nadziejami... cytatami z Apokalipsy... Znam to już napamięć, wszędzie jedno i to samo...
— Jeżeli pan, choć trochę nas lubi, spełni pan moją prośbę — cichym głosem nalegała dziewczyna.
— Ależ, panno Ludmiło, ja panią nietylko trochę, ale nawet bardzo lubię, jednak ta „Wołga“... — toż to tortura, a pani nie może być sadystką... — bronił się ze śmiechem Wagin, idąc za Ludmiłą w kierunku domu.
Szła pewnym krokiem, milcząc i już nie patrząc na niego.
— Taka cicha zawsze, zamyślona, łagodna istota, a jakaż nielitościwa i uparta! — zrzędził. — Nic to pani nie wzrusza, że zaprowadzi mnie tam, jak jagnię ofiarne na zabicie... Nigdybym tego po pani się nie spodziewał! I pocóż poniosło mnie tu na ten głupi, chamsko-arogancki Bund?