Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/282

Ta strona została przepisana.

— Żałuje pan tego? — spytała prawie groźnie i obejrzała się.
Zajrzał jej w oczy przyjaźnie, jak naciąganemu dziecku, i odparł wesoło:
— A wie pani, że nie żałuję! Pani jest dziś kapitalna i zmienna, jak te aleksandryty w jubilerskim sklepie Yanga na Nanking Road — z boków rubinowe, od góry — szmaragdowe... Była pani dla mnie zagadką, a teraz urosła do potęgi Sfinksa!
Nie oglądając się na niego, przyśpieszyła kroku i powiedziała:
— Bo to tak, jak w pańskiej malowniczej improwizacji. Na zagadkowe mury klasztorne patrzy pan z równiny... zdaleka... zdaleka...
Podchodzili właśnie do domu. Ludmiła szybko wbiegła po schodach na piętro. Sergjusz czekał na nią przed domem. Chodząc tam i z powrotem, przyglądał się dzieciom europejskim, bawiącym się pod dozorem statecznych i troskliwych japońskich „ama“ nie wątpił, że przed chwilą stało się coś niezmiernie doniosłego. Długo nie mógł ująć tego w ramy określonego wrażenia. Wkońcu jednak zrozumiał, że ma na myśli Ludmiłę. Ta dziwna dziewczyna z fresków cerkiewnych i z poza zawartych furt klasztornych poczuła do niego zaufanie a dawny strach przed nim opuścił ją na zawsze.
Ogarnęła go jakaś rzewna, dawno nieodczuwana radość, zdawało się przypadkowa — taka, co to zajarzy się nagle na widok promyka słońca, pieszczącego okiść czerwonych kwiatów. Klasnął w dłonie i zawołał:
— Panno Ludmiło! Dość tego strojenia się! Pod-