Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/311

Ta strona została przepisana.

ślał odpowiedź. Wreszcie z dziwnie łagodnym i rozbrajającym uśmiechem powiedział:
— Wagin wie, panno Ludmiło, że ja temi oto łapskami nieraz działałem szybko i mocno... Upewniam was, mili moi przyjaciele, że przez kilka lat o niczem zgoła nie marzyłem... chyba o dobrym koniaku, popijając cuchnącą chińską okowitę, ale czasy zmieniają się a i ludzie wraz z nimi... bo oto lejtenant Miczurin... czuje gdzieś tu, głęboko (przy tych słowach z całej siły uderzył się w pierś)... czuje smutek... i żal do czegoś, czy do kogoś... że nie wolno mu już marzyć...
Znowu mimowoli oczy Wagina spotkały się ze źrenicami Ludmiły. Jakieś błyski, niby niewidzialne drobne istotki z malutkiemi pochodniami rozbiegły się po wszystkich zakątkach duszy, mózgu i serca, szukając czegoś pilnie i frasobliwie, i znalazły coś, widać, bo stłoczyły się w jeden świecący punkcik, a z niego wyjrzało kłopotliwe, ciążące im zrozumienie.
— O czemże pan marzy, lejtenancie? Może o Marcie, bo widziałam, że flirtowaliście ze sobą pod palmą, którą ona nazywa „Love‘s tree“? — spytała Ludmiła, nieszczerym śmiechem pokrywając swe zakłopotanie.
— Pani wie, że mówi to w tej chwili dla żartu, lub... Ale nie! Marzenie, panno Ludmiło, jest rzeczą tajemną, ukrytym skarbem. Jakżeż można wydobywać z siebie marzenia i raptem — na pierwsze zawołanie cisnąć je na ziemię, może nawet na poniewierkę i pośmiewisko... Moje marzenie jest tymczasem tylko dla mnie... i niech tam — w sercu tli się