Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/336

Ta strona została przepisana.

— Co pana sprowadziło właśnie do mnie? Na Nanking Road kilka dawno tu pracujących kompradorów ma swoje biura — solidne to, znane firmy.
— Handlarze! Spekulanci! Zakute głowy! — syknął Kataoki. — Znam pana z jego działalności na Syberji i powiedziałem już, że pan jeden może mnie zrozumieć, że jeżeli nie staniemy mocno obok siebie — wy i my — komunizm, jak pleśń, zeżre Chiny, a potem i Japonję na próchno, na próchno, bo, co tu ukrywać, stanowimy nacje straszliwie stare, znużone długiem i burzliwem życiem, może nawet niezdolne już do przeciągającego się, systematycznego wysiłku!
Chińczyk potrząsnął głową. Kataoki mówił prawdę. Rozumiał najbliższe i najgroźniejsze niebezpieczeństwo. Ti-Fong-Taj jednak mimo wszystko był Chińczykiem. Musiał więc odwlec ostateczną odpowiedź i upozorować to koniecznością gruntownego namysłu.
— Zasadniczo, jako przedsiębiorca, nie mam nic przeciwko propozycji pana konsula, — powiedział jakgdyby w roztargnieniu. — Należałoby jednak omówić poważnie wszystkie szczegóły oferty pana konsula. Uprzedzam, że w tę tranzakcję oprócz nas byłbym zmuszony wtajemniczyć jeszcze dwie osoby, cieszące się mojem pełnem zaufaniem. Razem z niemi więc przestudjujemy całą sprawę w detalach!
Japończyk kiwał głową i wciągał powietrze. Po chwili Ti-Fong-Taj odprowadzał go już aż do drzwi biura, kłaniając mu się uprzejmie, na co Kataoki odpowiadał niskiemi, pełnemi szacunku ukłonami i wyszukanemi frazesami pożegnalnemi. Gdy zaś za gościem zamknęły się drzwi, szef biura komprador-