Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/342

Ta strona została przepisana.

— Więc pan?... — szepnął Wagin, już domyślając się strasznej prawdy.
— Nie bój się pan i dokończ! — zasyczał doktór. — Więc tak, tak! To ja właśnie wyprawiałem ich na tamten świat szybko i bezboleśnie... Jeden zastrzyk... lub jeżeli miał jeszcze siły, kilka kropel płynu... i pacjent mój stawał się obojętny już na to, czy go wrzucą do dołu i zaleją wapnem, czy też spalą w piecu...
Zaczął się śmiać obłędnie, trzęsąc się cały i tupiąc nogą. Wagin zrozumiał, że doktór Plen miał wstręt do siebie czy też wyrzuty sumienia.
— Opowiemy teraz doktorowi, jak się nam wszystko ułożyło! — umyślnie bardzo głośno i wesoło odezwał się Sergjusz, udając, że nie spostrzega zdenerwowania Plena. Starał się rozproszyć prześladujące doktora myśli i rozweselić go, przedstawiając swoje codzienne, zabawne istotnie utarczki z prezesem Liao-Kaj-Fanem i współpracownikami „Szun-Pao“, którzy wciąż czegoś się obawiają, usiłując każdą nowinę polityczną zredagować w formie, dopuszczającej dowolne jej komentowanie; opowiadał też o Miczurinie, dowodzącym armją łobuzów i przechadzającym się śród nich, jak bocian pomiędzy żabami, o pani Somowej, ciągle pochłoniętej myślą o nakarmieniu głodnej zgrai, wpadającej na chwilę i z szybkością maszyny pochłaniającej obiad.
— Czy bardzo rozpaczają te biedne, smutne kobiety po śmierci chłopaka? — spytał nagle Plen i z bolesnym skurczem warg wbił nieprzytomne oczy w twarz Sergjusza. — Czy płaczą i biadają?
Wagin zrozumiał, co w tej chwili miał na myśli