Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/343

Ta strona została przepisana.

doktór, więc porozumiewawczo spojrzał na lejtenanta i odparł, wzruszając ramionami:
— Jakby to panu powiedzieć?! Być może, gdy odwiedzają grób Romana, płaczą tam i rozpaczają, ale w domu, stanowczo to twierdzę, są znacznie spokojniejsze i pogodzone już z losem. Uważam, że szczęśliwie się dla nich złożyło, że właśnie wybuchnęła ta dżuma i trzeba było zmienić miejsce pobytu i cały tryb życia. Nowe wrażenia, nowe kłopoty... Zresztą kilkakrotnie już w tych czasach obserwowałem to dziwne zjawisko, że ludzkie nerwy jakgdyby zgrubiały, a wrażliwość stępiała. Teraz, aby kogoś doprowadzić do rozpaczy i pozbawić równowagi — potrzeba niezwykłe silnych wstrząsów, ale i one działają na krótką już tylko metę... Coś się popsuło w naszym systemie nerwowym, a może nawet zaszły jakieś zmiany organiczne... Obawiałem się powrotu na dawne mieszkanie, bo tam wszystko przypomina Romana, ale, zdaje mi się, że obawy moje były przesadzone. Panie nasze są na dobrej drodze... wkrótce życie pochłonie je...
Doktór słuchał uważnie, a wyraz bólu na twarzy i niepokój w oczach znikały powoli. Tak przecierają się na niebie czarne i szare chmury, odsłaniając wreszcie jasną tarczę księżyca.
— To bardzo szczęśliwie... to bardzo szczęśliwie! — powtarzał. — Dręczyła mię myśl, że matka nie słyszała ostatniego westchnienia dziecka i nie zapamiętała sobie jego gasnącego spojrzenia... Ale — powiedźcie, powiedźcie, czyż nie lżej jej było znieść tę śmierć tak, jak ja nią pokierowałem! Powiedźcie!
Plen namiętnym głosem żądał twierdzącej odpowiedzi na pytanie, które, widać często — tak, jak to