Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/40

Ta strona została przepisana.

i charczały zarzynane przez kucharza barany i świnie, gryzły się i szczekały psy, walczące o ochłapy mięsa, skrzypiał jękliwie żóraw studni, zgrzytały żarna młynka, mielącego pszenicę, „gaoljan“ i „czumizę“, łomotały obuchy, rozbijające na opał stare, zużyte do reszty skrzynie od oleju bobowego i konopnego. W jednym kącie podwórka, skacząc sobie do oczu, wymachując rękami i skrzeczącym głosem ciskając niewymownie ohydne, Chińczykom tylko znane przekleństwa, kłóciło się kilku żebraków o zniekształconych, zżartych trądem twarzach.
Wagin spostrzegł galeryjkę, biegnącą wzdłuż całego czworoboku budowli po dachu, krytym deskami. Zwykła drabina prowadziła stąd na pusty placyk, gdzie zapewne po pożarze pozostały rumowiska, doły i kupy opalonej gliny.
Gdy tak stał i podświadomie niemal utrwalał sobie w pamięci sytuacyjny plan zajazdu, zbliżył się do niego jakiś dziwny typ. Wyrósł przed Waginem, jak z pod ziemi. Olbrzymi był to drab, o szerokich barach, kudłatej głowie i czerwonej, obrośniętej czarną szczeciną oddawna niegolonej twarzy. Łypał przekrwionemi oczyma i kurczył węzłowate palce ogromnych łapsk.
— Mogę służyć za przewodnika, sir... — zaryczał po angielsku bezczelnym, ochrypłym basem, — za przewodnika po tym istotnie wyjątkowo pouczającym i budzącym filozoficzne myśli zakątku „Żółtego Piekła“!
Akcent jego zdradzał Rosjanina. Wagin wydobył z kieszeni paczkę papierosów i, częstując draba, spytał po rosyjsku: