Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/6

Ta strona została przepisana.

Bogate, przerażająco ludne, pełne fabryk, biur linij okrętowych wszystkich na świecie bander, okazałych gmachów bankowych, lloydów, towarzystw ubezpieczeniowych, składów handlowych, agencyj eksportowych, ożywione niebywałym ruchem ulicznym i jeszcze większym — w porcie, na Bundzie, i w drugim — na Wusungu, oddawna pociągało ku sobie z całego świata rozbitków życiowych możliwością zarobku lub przynajmniej nadzieją na najmarniejsze choćby istnienie.
Tysiące, nie! setki tysięcy szukających dla siebie kawałka chleba wchłonął rozległy, gwarny, zgiełkliwy Szanchaj.
Nikt nie zdołałby zliczyć i jako-tako usystematyzować tych, kogo wyrzuciły na jego granitowe wybrzeże i wspaniałą jezdnię asfaltową wzburzone fale dziejowe, wciąż jeszcze przewalające się od Atlantyku do Oceanu Spokojnego!
Przedewszystkiem — któżby potrafił policzyć samych Chińczyków?
Conajmniej miljon głodnych gardzieli zapędziła tu nieustająca w „Państwie Nieba“ wojna domowa, gdy to niedouczona w Berlinie, Londynie, Paryżu i Nowym Jorku młodzież wielkiego niegdyś i, choć bezbronnego, ale niezwalczonego cesarstwa od roku 1912-go, nie oszczędzając miljonów istnień ludzkich, mienia narodowego i wspaniałej swej kultury tak trwałej, iż można nazwać ją odwieczną, usiłowała pchnąć Chiny konfucjańskie i cesarskie, kraj ładu, dyscypliny i etykiety obywatelskiej, na tory „eksprescywilizacji“.
Panować poczęło bezmyślne marzenie o przekreśleniu jednem pociągnięciem pióra, o obaleniu czczym fajerwerkiem krasomóstwa odrębnej,