Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/60

Ta strona została przepisana.

konaniu w mękach, których nauczył się z kościelnych ksiąg, krzywo i głupio przez ciemnych analfabetów pojętych. Zabić — to mało dla niego! Nie! Ty, bracie, pomęcz się do ostatniej chwili, aby tylko dłużej, aby tylko jak najwymyślniej! Stąd to powolne wyciąganie trzewi, zaciskanie głów pomiędzy deskami, zdzieranie skóry, wyłupywanie oczu, wyrywanie języka, podsmażanie na węglach, oblewanie wodą na mrozie...
— Rotmistrzu, dość tych ohydnych, przerażających szczegółów! — zawołała wreszcie generałowa. — Do czego pan właściwie zmierza?
— Do tego, czcigodna pani, że to nie Żydzi, Łotysze i Chińczycy zmienili Rosję w krwawe piekło, tylko nasz rodzimy, cichy, „boży“ kmiotek i jego synalek — robociarz „uświadomiony“ i rodzony brat tegoż, najemnik — ciemny, jak noc! Tego nikt nie chciał w Rosji zrozumieć i zdyskontować, a zresztą może nawet najtęższe umysły nie były w stanie uświadomić sobie całej nagiej, strasznej prawdy. Przynajmniej twierdzić to można stanowczo odnośnie do naszych pisarzy, zawracających nam i zagranicy głowy, do tych wszystkich — Gleba Uśpieńskiego, Terpigorewa, Mujżela, Korolenki a nawet przesławnego Leona Tołstoja! Chi-chi-chi!
— Przesada! Samobiczowanie! Sadyzm poniżenia własnego narodu i ojczyzny! — zawołał adwokat, błyskając szkłami.
— Aj-aj-aj! — przeciągnął szyderczym głosem Klimow. — Panie Lubicz, pan musiał się jednak czegoś uczyć w uniwersytecie, więc nie wolno panu przeciwstawiać się prawdzie historycznej.