Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/68

Ta strona została przepisana.

wreszcie o Szanchaj — ów wymarzony raj, ten wylot ku... nieistniejącej już ojczyźnie.
W kółku, otaczającem panią domu, szeroko i elokwentnie o tem wszystkiem rozprawiał mecenas, z niezrównaną elegancją bawiąc się binoklami na szerokiej, czarnej tasiemce.
— Muszę państwa ostrzec, — mówił Lubicz tajemniczym, przyciszonym nagle głosem, co właśnie zmusiło wszystkich do tem większej uwagi, — muszę ostrzec przed zbytnią szczerością i niedyskrecją wobec nowych przybyszów z ostatnich czasów! Pewien mój znajomy oficer z wywiadu generała Siemionowa pokazywał mi w kawiarni na Creek‘u dwuch osobników, od dwu tygodni myszkujących po Szanchaju. Są to agenci-komuniści, posyłani zagranicę w szczególnie ważnych sprawach. Mój znajomy nie wątpi, że ścigają kogoś z nowoprzybyłych. Należy zachować wielką ostrożność, aby komuś nie wyrządzić krzywdy!
Zapanowało milczenie. Każdy z obecnych usiłował przypomnieć sobie, czy nie spotkał gdzieś przypadkowo podejrzanych osobników, zdemaskowanych przez Lubicza.
— Czy nie należy czasem do tej dwójki ten wysoki, milczący blondyn, co to parę razy pokazał się w kawiarni Greena a nawet raz podchodził do senatora? — zapytała jakaś młoda dama, zapalając papierosa. — Ten to rzeczywiście miał złowrogi i tajemniczy wygląd!
— Ależ — nie! — zawołała z ukraińskim akcentem siedząca naprzeciwko panienka — czarnooka i smagła. — Nie! Ten, co rozmawiał wtedy z sena-