Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/69

Ta strona została przepisana.

torem Ableuchowem, przestał już być zagadką. Wiem to od Ludmiły Somowej, gdyż pokazała mi go na ulicy i powiedziała, że właśnie zamieszkał u nich w pokoiku, wiecie, państwo, w tym — na prawo od sieni, — nazywa się Wagin, Sergjusz Wagin...
Nikt nie zwrócił uwagi na rozmowę pań, ale stojący koło okna rotmistrz Klimow pochylił nad niemi bladą, wychudzoną twarz i spytał z nagłem ożywieniem:
— Jak pani powiedziała, panno Nino? Wagin? Sergjusz?
— Tak nazywała go Ludmiła — potwierdziła zdziwiona nieco smagła panienka.
Klimów zatarł ręce i zaśmiał się cicho.
— No... no — zaczął chrapliwym, urywanym głosem. — Ten to jest gorszy od każdego agenta bolszewickiego!... Pomyśleć tylko, że tu w Szanchaju, gdzie zebrało się tylu oficerów i innych uczciwych Rosjan, może przebywać bezkarnie taki Wagin!...
— Cóż to za człowiek? — rozległy się pytania, a powstrzymać się od niego nie mógł nawet Lubicz.
Klimów zachichotał po swojemu, niby ptak, wydający drapieżny skwir i, kaszląc, począł wymachiwać rękami. Uspokoiwszy się nieco, zaczął mówić, wpatrując się z pogardą i złośliwością w spokojną twarz adwokata, którego od pierwszego spotkania organicznie nic znosił:
— Że ci państwo mogą nie wiedzieć o Sergjuszu Waginie — to nic dziwnego, bo nazwisko jego, dzięki przedsięwziętym zawczasu środkom zapobiegawczym, nie obiło się o uszy szerokiego ogółu, ale żeby pan, mecenasie, pan, który, jak twierdzi, miał