Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/74

Ta strona została przepisana.

Klimow rechotał, trzęsąc się cały:
— Zwykle mrzonki emigrantów bez ojczyzny... Szantaż polityczny! Z cesarskiej rodziny kości już nie pozostało... Ja to wiem najlepiej, bom przesłuchiwał uczestników morderstwa... O wy — łatwowierni, naiwni i nędzni!
Kaszel jął go dusić i wstrząsać całem ciałem. Zasłaniając sobie usta chustką, Klimow szybko opuścił pokój.
— Odszedł wreszcie! — westchnęła Ostapowa. — Bardzo przykry człowiek... Ciągle kracze...
— Już niedużo mu pozostało! — powiedział Lubicz. — Ledwie dusza w nim kołacze, dlatego nie chciałem odpowiadać na jego niestosowne docinki i insynuacje... Zresztą — jestem wyższy ponad to... Ale bądź co bądź uchylił on rąbek tajemnicy co do tego Wagina.
Nawiązała się wspólna rozmowa niezmiernie ożywiona. Opowiadanie Klimowa podnieciło wszystkich. Mówiono wyłącznie o Waginie, zapominając zupełnie o innych przybyszach, o których wspominał adwokat.
— To dziwne, zupełnie dziwne, jak ty potrafiłaś, Ludo, przejrzeć Wagina? — szepnęła pani Somowa, pochylając głowę ku córce. — Jak teraz mamy postąpić?
Ludmiła siedziała blada, z przymkniętemi oczami. Podniosła je wreszcie na matkę i powiedziała cicho, ledwie poruszając wargami:
— Nie, nie! Czułam coś innego, coś zupełnie innego... On zabił kobietę... To okropne! Żyć pod jednym dachem z mordercą — to męka!...