Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Wagin wyciągnął mnie — z łóżka w tej... chińskiej pyjamie...
Wysunął się wreszcie z pokoju i stanął przed paniami — niezwykle wysoki i chudy. Oczy mu pałały, skurcz raz po raz krzywił usta, drgały niebieskawe powieki. Garbiąc się, mówił przyciszonym głosem:
— Stan jest bardzo ciężki... gruźlica zajęła oba płuca... jednak... nie widzę bezpośredniej groźby katastrofy. Przeglądałem recepty... banalne środki patentowane... To nie uratuje chorego... Poleciłbym środki proste, a skuteczne, używane przez lekarzy chińskich, którzy na przestrzeni siedmiu tysiącleci historji Chin potrzykroć już zwalczali plagę gruźlicy... Wyczuwam lęk przed śmiercią i rozpacz tego chłopaka, więc... jeżeli państwo możecie mieć do mnie zaufanie... przychodziłbym do chorego codziennie... Mam nadzieję, że dobrze mu to zrobi, a wtedy... trzeba będzie pomyśleć o wysłaniu go na kurację...
— Nie mamy na to pieniędzy! — westchnęła z rozpaczą pani Somowa.
— Ach — prawda! — jakgdyby dopiero teraz uświadomiwszy to sobie, odpowiedział von Plen. — Takie czasy... podłe! Myślę jednak, że będzie można coś wykombinować, bo w Szanchaju nie wskazane jest przebywanie z tą chorobą... Gdyby można było wysłać chłopaka do stepów czacharskich...
— Panie doktorze! — zawołała przerażona pani Somowa. — Syn mój nie może o własnych silach wstać z łóżka, jakżebym go samego gdzieś wysłać miała?
Von Plen uśmiechnął się łagodnie i powiedział głośno:
— To tylko chwilowo Roman nie może sam wsta-