Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/88

Ta strona została przepisana.

wać z łóżka, ale za jakie dwa tygodnie będzie już chodził na spacer do parku na Bundzie — jestem tego pewny! Za godzinę przyślę pani lekarstwo i instrukcje, jak i kiedy należy je dawać choremu.
Zajrzawszy do pokoju, uśmiechnął się do chłopaka i, kiwnąwszy w jego stronę ręką, zawołał wesoło:
— Bądź dobrej myśli! Jutro zobaczymy się, a bacz, aby pan Wagin nie ściągał mnie więcej z łóżka... w pyjamie, bo się pogniewamy!
Pośpiesznie i niezgrabnie skłoniwszy się paniom i pochylając się nisko, jakoś bokiem, nieśmiało przecisnął się przez drzwi. Wagin dogonił go na podwórzu i włożył mu do ręki pięć chińskich dolarów.
Von Plen spojrzał na banknot i zwrócił go.
— Poco mi pieniądze? — mruknął. — W palarni opjum mam ubranie, wikt i mieszkanie, a niedługo już dojdę do kresu mojej ziemskiej pływanki... Cieszę się, że mogę być jeszcze potrzebny komuś innemu, nietylko żółtym poczwarom bezdusznym, trującym się dymem opjum i tym... skazańcom... Nie! Niech mi pan nie robi tej przykrości... Jeżeli ma pan jakieś zbywające pieniądze, to proszę je oddać Miczurinowi. Ten dziwak ma jeszcze jakie-takie iluzje, porywy i tęsknoty, co zmuszają go do walki o życie, ale ja... ja już wyzbyłem się tego balastu... Śmieszne, doprawdy śmieszne! Walka o byt? Co za tchórzostwo i brak poczucia estetyki?!
Kiwnąwszy głową i stawiając olbrzymie kroki, oddalił się szybko. Wagin powrócił i wszedł wreszcie do swego pokoju. Zdjąwszy ubranie, położył się na łóżku. Nie lubił niedzieli, bo wytrącała go z równowagi i przerywała mu poszukiwanie pracy. W po-