Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/97

Ta strona została przepisana.

Gość skinął głową i, zapalając papierosa, spytał ze wstrętnym uśmiechem na mokrych wargach:
— Gdzież to pan wylądował potem, jak widzieliśmy się po raz ostatni?... Szukałem pana na obydwu statkach japońskich... ale...
— Nie znalazł mnie pan? — zaśmiał się Wagin. — Nie miałem wówczas zaufania do japońskich szyprów! Wolałem coś pewnego... Wsiadłem na żaglówkę koreańską... Była to przemytnicza łupina — przywiozła okowitę, a do swego kadłuba naładowała rogi jelenie, kły morsowe i skórki fok z Komodorów aż po burty... Ledwie znalazło się na niej miejsce dla jedynego pasażera, którym właśnie ja byłem...
Wagin ze zdziwieniem teraz słuchał brzmienia własnego głosu. Nikt nie odnalazłby w nim fałszywej nuty lub sztucznych odcieni. Drgała w nim naturalna wesołość, wzbudzona wspomnieniem o szczęśliwie zakończonej ponurej epopei. Spoglądał na gościa prawie bez odrazy i zwykłej obawy. Poszperał w swem sercu i zdumiał się. Nie znalazł w niem już dawnej zawziętości, ani jeszcze tak niedawno wszystko przed nim zasłaniającej nienawiści, ani lęku przed tym potworem — strasznym w swym uporze i talencie tropicielskim. Teraz był poza jego zasięgiem. Siły ich zrównały się. Nie obawiał się pojedynku, gdyby go szukał towarzysz Abram. Mógł to być tylko pojedynek, gdyż szpieg mógł teraz polegać jedynie na własnej przebiegłości i sile.
Gość tymczasem uderzył się dłonią w czoło i mruknął:
— Do djabła! A przecież chciałem już płynąć ze strażnikami ku tej krypie, ale właśnie przyszła do