Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/98

Ta strona została przepisana.

mnie jakaś dziewucha i szepnęła, że w szynku siedzi jakiś nieznajomy i wciąż przez okno wygląda...
— Cha-cha! — zaśmiał się cicho Wagin. — Był to podstęp wojenny! To ja do was posłałem tę dziewczynę!
— A ja... — tym samym tonem zaczął szpieg, ale urwał nagle i w leżącym na stole notatniku napisał niezgrabnemi, koszlawemi literami, robiąc straszliwe błędy ortograficzne:
...przekonawszy się, że mnie oszukała, strzeliłem jej w głowę!
Wagin zacisnął zęby i spuścił oczy. Po chwili, wziąwszy ołówek, rzucił na papier jedno tylko słowo:
— Nikczemnik! — i nerwowym ruchem podkreślił je dwukrotnie.
Gość podniósł na niego okrągłe, drapieżne oczy i spytał, chichocąc bezdźwięcznie:
— To niby ja? A dlaczegóż to nie szanowny pan?
Wagin zacisnął szczęki z taką siłą, że mu aż zęby zgrzytnęły.
— W najgorszym razie — obaj... — rzucił, nie patrząc na gościa.
— Więc na tej to krypie dopłynął pan do Szanchaju?
— Nie — do jednego z portów koreańskich, gdzie przesiadłem się na jakieś japońskie „Maru“ i oto jestem tu... — odpowiedział Wagin, czując, że jego chwilowa i dziwna wesołość i jakgdyby obojętność dla człowieka, który przypomniał mu ohydną przeszłość, prysnęły bez śladu.
— On musi zginąć!... — podszepnęła mu myśl chyża i sycząca, wyślizgując się niby wąż z nieznanych zakamarków mózgu.