Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/105

Ta strona została przepisana.

wściekła, że nie ma mocy wedrzeć się poza żelazną przegrodę.
Wagin usiadł na schodkach mostku i oczy zwrócił ku brzegowi, gdzie w wąwozach i jarach czaiło się ponure miasto nędzarzy. Nowy majtek zastąpił śpiącego kolegę i, przykucnąwszy przy burcie, znieruchomiał. Wypłynąwszy wyżej, księżyc oświetlił ciemny dotychczas brzeg. Natychmiast wystąpiły z mroku okrągłe pagórki i czarne korony drzew po rozłogach. Jakiś ruch — raczej wyczuty, niż spostrzeżony — powstał w czeluści wąwozu. Chybki cień wychynął z niej i jakgdyby chyłkiem doszedł do wody. Stał tam długo bez ruchu. Wkrótce na brzeg wyszło sześciu ludzi, dźwigających mozolnie długie, bezkształtne nosze. Wszyscy weszli do rzeki, opuścili coś do wody i drągami odepchnęli na nurt. W srebrnych, skrzących się strugach na nieuchwytnie krótką chwilę zamajaczyło coś czernią i pomknęło z prądem. Siedmiu ludzi, stąpając ostrożnie, powracało w stronę wąwozu. Jeden z nich przykuł do siebie wzrok Wagina. Sergjusz poznał tę wysoką, sprężystą, zlekka przygarbioną postać.
— Hung-Wu?... — pomyślał, wpatrując się w znikającą w wąwozie grupę. — Co on tu robi po nocy?
Jakgdyby odpowiadając na to pytanie, zdaleka, tocząc się ponad wodą, dobiegło i zatrwożyło go przeciągłe, ponure zawodzenie:
— O - o - o - o...
Trwało to nieuchwytnie krótką chwilę. Próżno potem nadsłuchiwał Wagin. Zgrzytał piasek, mknący wraz z wodą, cicho ocierały się strugi wody o żelazne boki statku i coś mruczał przez sen skulony na dziobie majtek.