Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/107

Ta strona została przepisana.

W jednej chwili wyładowano wszystko i uniesiono do labiryntu miasta. Ludzie ci mieli ruch, wygląd i system mrówek, usiłujących przenieść do mrowiska niespodziewaną zdobycz. W okamgnieniu wszystko było podzielone na drobne nosze, oliwa przelana do blaszanek od nafty i do butelek i — cały tłum znikł w mroku zawiłych szczelin podziemnych.
Na miejscu tych, co odeszli, stanęli inni. Podpłynęli do statku na tej samej łodzi, na której piętrzyły się teraz stosy trzcin i cienkich prętów. Ze zdumiewającą szybkością i ścisłością wiązali po dziesięć karabinów, maskowali je trzcinami i faszyną i znosili do łodzi. Czółno, spuszczone ze statku, zwoziło na żwirowy zdziar skrzynie z nabojami. Przed południem brzeg opustoszał i wszystko ucichło tak bardzo, że stadko dzikich kaczek — czujnych i płochliwych — nadleciało i tuż przy nim żerowało spokojnie.
Wagin nic mógł wyjść z podziwu. Wszystko, co zaszło, wydało mu się jakąś fantastyczną feerją czy snem. Uświadomił sobie, że przez cały czas trwania wyładunku ani razu nie mignęła mu postać Hung-Wu. Myślał teraz, że przecież w Nankingu wiedzieli, kogo uczynić zaufanym człowiekiem na pograniczu zagrożonej komunizmem prowincji! Nabierał szacunku do wywijających się, jak węgorze, ciągle zdumionych ministrów i suto wygalonowanych generałów, milczących i zagadkowych, niby kapłani nieznanego bóstwa. Zerwał się na nowo wicher, pomarszczył i wzburzył rzekę. Statek kołysał się i przewalał na ich płaskich grzbietach. Zgrzytały i skrzypiały łańcuchy kotwiczne. Dopiero o zmierzchu do burty podpłynęła dłubanka. Na pokład wdra-