Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Czy ci, co wczoraj tak się wściekle kłócili, też są w liczbie wynajętych ludzi?
Krótki skurcz na surowej twarzy, ostry błysk źrenic i — obojętny głos Hung-Wu:
— Zapewne — że tak, bo były to mocne chłopy...
— Dlaczego powiedzieliście — były? — padło pytanie.
Chińczyk podniósł na Wagina ponure oczy i odparł krótko i niechętnie:
— Tak się powiedziało...
Długo jeszcze rozmawiali o różnych rzeczach. Hung-Wu z zaciekawieniem słuchał opowiadania Wagina o wypadkach w Rosji po wybuchu bolszewizmu, o wojnie domowej i o zajściach w Czapei. Sergjusz wypytywał Chińczyka o organizację bandytów, o ich romantyczne życie, jakgdyby zamarłe w średniowiecznych tradycjach, o warunki, w których przebywają nędzarze w mieście, ukrytem śród pagórków, zbiegających ku rzece.
Posłyszawszy opowiadanie o nieuchwytnym władcy ponurego zbiorowiska ludzkiego, o nieubłaganym jedynym sędzim, kierującym męczeńskiem życiem w kretowisku ludzkiem, Sergjusz aż porwał się z krzesła i zawołał:
— Któż to jest? Bóstwo — czy szatan?
Hung-Wu wbił w niego groźne źrenice i rzucił urywanym głosem:
— Człowiek... człowiek, który nie stracił jeszcze woli i rozumu... człowiek, pragnący uratować siebie i innych. Człowiek, pamiętający, że najnędzniejsza nawet gromada jest wielką siłą... niezwalczoną... przed którą milkną nawet karabiny i armaty!... „Wielki On“ wie zawsze, co czynić należy...