Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Zwiedziłem część miasta, — powiedział Wagin. — Co się tam stało?... Pożar, czy bójka?...
Chińczyk milczał, marszcząc czoło.
— Powiedzcie mi, czy mieszkańcy miasta porywają Europejczyków? — spytał Wagin.
Hung-Wu drgnął i szybkim ruchem pochylił ku niemu głowę.
— To pan już wie o tem? — szepnął z przestrachem.
— O czem? — udając zdumienie, zadał nowe pytanie Sergjusz.
Hung-Wu zmrużył oczy i, jakgdyby porozumiawszy się z nim ostatecznie, szepnął:
— Zaraz przyprowadzę tu jeńca, a pan pójdzie z nim ku wyjściu, trzymając się wciąż prawej strony chodnika... Od wąwozu proszę biec ku łodzi... Jeżeli będę mógł, podpłynę do statku dziś wieczorem, albo o świcie...
W kilka minut potem, Wagin pomagał już majtkowi wiosłować i przyglądał się Anglikowi. Blady i wystraszony, może 45-letni człowiek, słaniał się na wąskiej ławeczce i z jękiem rozcierał sobie ramiona i nogi. Gdy łódka dobijała do statku, nad pagórkami uniosły się nagle gęste kłęby dymu. Natychmiast rozległy się krzyki, nawoływania, lament. Coś się paliło w mieście mężczyzn, chociaż Sergjusz nie mógł dojrzeć odbicia płomieni na czarnej płachcie dymu.
— Zapewne pożar wybuchnął w podziemiach... — mignęła Sergjuszowi myśl.
Nie miał prawie wątpliwości, że to Hung-Wu podpalił skład słomy w schronie, gdzie ukrywano więzionego Anglika.