Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Po chwili kotara zaczęła się powoli rozsuwać, aż ukazała się głęboka nisza — cała w ciężkich draperjach z czarnego aksamitu. W środku stał biały, marmurowy blok z wyrzeźbionemi na nim słowami — „życie — szczęście — śmierć“.
Odczytawszy ten napis, Miczurin mimowoli się wzdrygnął. Stojące obok siebie słowa: „szczęście i śmierć“ — jemu — dążącemu każdą myślą do szczęścia — wydały się czemś potwornem. Spojrzał na Ludmiłę. Siedziała sztywna i wpatrywała się w głębię niszy. Na sali tymczasem umilkły ostatnie pogwary, szmery i szurganie nóg. Po sali przebiegł poszept. Nad blokiem, na tle czarnej tkaniny bielała teraz twarz ludzka i mocno sczepione palcami dwie blade, długie i wąskie dłonie. Nikt nie spostrzegł, jak z fałdów kulis wyślizgnął się człowiek, ledwie znaczący się na czarnym aksamicie. Z trudem dojrzał Miczurin wysoką, wiotką postać niezwykle przystojnego młodzieńca o wielkich, rozmarzonych oczach i świeżych, namiętnych ustach. Miał na sobie czarne ubranie, jakie noszą zwykle duchowni presbiterjańscy, a blade, piękne dłonie przyciskał do piersi. Gdy podniósł oczy i jął się wpatrywać w zebranych na sali, Miczurin przypomniał sobie pociągające jak magnes, jakgdyby nieobecne, a jednocześnie straszne źrenice tygrysa „Radży“, którego niegdyś oglądał w Kalkucie, długo stojąc przed jego klatką w ogrodzie zoologicznym.
Brat Artur powolnym krokiem zbliżył się do katedry i rozpoczął mowę swoją od słów:
— Pokój wam i dokonanie w duchu, bracia moi i siostry moje!