Miczurin uświadomił już sobie, że nadziei mieć nie mógł. Nie śmiał jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Chwilami łudził się jeszcze, czekał, a wtedy rozpacz, jak podskórna woda — skałę, żłobiła duszę jego i serce, szarpała nerwy, żądała jakiegoś czynu stanowczego, czy szalonego, lecz w tej samej chwili napływała rzewna, przenikająca całą jego istotę miłość, gasząc przebłysk budzącej się woli.
W najbliższą niedzielę, Miczurin zamieszany w tłumie, zgromadzonym w pałacyku pani Bosthaft, próżno szukał Ludmiły. Nie mógł jej odnaleźć nigdzie, chociaż stał przed bramą i doczekał się chwili, aż wyszły ostatnie grupy słuchaczów, a wkońcu odjechała biała limuzyna, uwożąc brata Artura i złotowłosą Jenny, czule przytuloną do „proroka“.
Powróciwszy do domu, zastał tam już Ludmiłę. Słyszał jej cichy, zmęczony głos przez ścianę. Widocznie posłyszała jego kroki, bo obie panie zaczęły rozmawiać szeptem. Nie chciał im przeszkadzać i zresztą wyczuwał, że obecność jego skrępowałaby je, przerywając jakąś ważną zapewne i poufną naradę. Ubrał się więc i wyszedł na Fu-Tien-Koo. Narazie zamierzał odwiedzić Plena, lecz przeraził się myśli, że doktór o ile będzie przytomny, swoim zwyczajem zacznie zaglądać mu do duszy, domyślając się jego nastrojów lub narzucając mu chęć do wynurzeń. Zawrócił więc w stronę bramy miejskiej. Ledwie jednak doszedł do świątyni, gdy oko w oko spotkał się z „bratem Arturem“. Amerykanin, nastawiwszy kołnierz i opuściwszy rondo kapelusza, szedł odczytując tabliczki z numerami domów.
— Kogo on tu może szukać? — szepnął do siebie
Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/133
Ta strona została przepisana.