Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/134

Ta strona została przepisana.

zdumiony i nagle zaniepokojony lejtenant. — Czyżby śmiał?...
Odpędził od siebie tę myśl i, zagłuszając wszelkie wyrzuty sumienia, poszedł za Amerykaninem. Stanąwszy przed domem Jun-cho-sana, Artur Carling jakgdyby się zawahał, lecz po chwili stanowczym krokiem wszedł na podwórko. Miczurin przeczekał dobry kwadrans i dopiero wtedy, stąpając cicho po schodkach ganeczka, bez hałasu otworzył drzwi do sieni i wślizgnął się do swego pokoju. Nie zrzucając płaszcza i kapelusza, z ręką na klamce, stał bez ruchu i słuchał.
Przekonał się wkrótce, że pani Somowa wyszła z pokoju. Słyszał jej nerwowe kroki w kuchence i głośne westchnienia.
— Pani pozbawiła mnie równowagi ducha! — dobiegł Miczurina wzburzony głos Amerykanina. — Jasnowidzenie pani wstrząsnęło mną, jak burza... Tak dłużej być nie może!
Ludmiła milczała. Lejtenant usiłował odtworzyć wygląd dziewczyny. Zapewne, swoim zwyczajem siedzi z bezwładnie opuszczonemi ramionami i patrzy na mówiącego głębokiem spojrzeniem wszystko rozumiejących oczu. Na smutnej twarzy jej zamarł wyraz obojętności, bo cóż może ją obchodzić wzburzenie tego śmiesznego proroka, tak długo i kwieciście rozprawiającego o „duchu“, który w zrozumieniu Miczurina wcale nie był duchem, lecz zwykłym popędem do złego lub dobrego, zależnym od okoliczności, nastroju, stanu zdrowia, czy nawet, być może, — pogody. Czem jednak mogła ona tak bardzo wzburzyć tego wygadanego blagiera? W jego głosie brzmiały nuty nieudawanej trwogi... Patrzy teraz na