Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/14

Ta strona została przepisana.

Toczyła się w nim walka, wahał się jeszcze i namyślał. Wreszcie spuścił oczy i mruknął ponuro:
— Dziękuję wam, ale... wolę pozostać tu...
Wagin zrozumiał, co kieruje towarzyszem, więc skinął głową i odpowiedział:
— Jak chcecie! Obawiam się namawiać was, bo mógłbym potem mieć wyrzuty sumienia, a wy — żal do mnie... Niechże tak będzie, jak jest! Proszę was tylko nikomu nie mówić tymczasem, że porzucam redakcję, ale to — zupełnie nikomu! Zapewne też będę zmuszony wynieść się od pani Somowej...
— Wynieść się! — wyrwał się Miczurinowi radosny okrzyk.
Wagin udał, że nie spostrzegł jego radości i z obojętnym wyrazem twarzy, ciągnął spokojnie:
— Nie będzie to już ciosem dla pani domu, bo panna Ludmiła zarabia teraz więcej, nie mają już przytem wydatków na chorego, a co do wolnego pokoju po mnie, to, doprawdy, radziłbym wam zamieszkać w nim!
Miczurin milczał i szeroko rozwartemi oczami patrzał na Sergjusza. Ten klepnął go po ramieniu i jakimś smutnym nagle głosem powiedział:
— Żył niegdyś taki filozof starożytny, który nazywał się Epiktet. Wypowiedział on myśl, która sama już wystarcza, aby tego filozofa umieścić w rzędzie największych mędrców. Otóż powiedział, że człowiekiem kierują nie rzeczy, lecz jego mniemanie o rzeczach, miły mój lejtenancie! Tak to! Odrzućcie więc teraz wszystkie wasze bezpodstawne mniemania, zajrzyjcie w głąb rzeczy, która powinna wami kierować, bo tego pragniecie i — bądźcie szczęśliwi!
Miczurin zupełnie tym samym ruchem, jak wtedy,