Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/147

Ta strona została przepisana.

gdyby prosząc o głos. „Brat Artur“ w chaosie ludzkich oczu i twarzy teraz dopiero poznał Ludmiłę. Urwał raptownie rozpoczęte przemówienie i, przycisnąwszy ręce do serca, jęknął głośno i jak długi runął na deski estrady. Wpółotwartemi oczyma śledził jednak uważnie to, co się dziać poczęło na sali. Mrs. Bosthaft, młodzieniec w sportowem ubraniu i kilka osób z pierwszych rzędów podbiegło ku niemu, tłocząc się i przeszkadzając sobie przy wąskich schodkach. Tłum, niby wielka fala, drgnął, posunął się wprzód i odpłynął spowrotem. Ludzie wspinali się na palce, wskakiwali na krzesła, wykrzykiwali coś strwożonemi głosami i wymachiwali rękami. Wtem rozległ się przeraźliwy krzyk:
— Ratujcie się! Podłoga się zawala!
Wszystko, co żyło, w jednej chwili, tracąc zimną krew i orjentację, rzuciło się do ucieczki. Część widzów usiłowała przebić się przez tłum, aby przez estradę wydostać się na inne schody. Naprzeciw nim sunęło zbite kłębowisko ludzkie, kierując się ku głównemu wejściu. Wynikła walka na pięści i zęby. Czerwone, spocone twarze wykrzywiały się potwornie. Zachrypnięte, ściśnięte strachem gardziele rzęziły i rzygały przekleństwami. W przekrwionych, wybałuszonych oczach miotał się obłęd i nienawiść. Głucho uderzały pięści w piersi i głowy przepychających się ludzi. Jakiś wysoki, chudy człowiek, podskoczywszy, uczepił się ręką ramy obrazu, wiszącego na ścianie. Zapewne miał zamiar wdrapać się na gzyms, ale kilka naraz rąk chwyciło go za poły płaszcza. Runął na głowy tłoczących się ludzi, a zerwany z mosiężnego łańcucha ciężki obraz spadł na tłum. Rozprysła się w kawałki szeroka rama, ze