Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Lejtenant, nie czując bólu w nadwyrężonem biodrze, prawie automatycznie wyszedł ze szpitala i skinął na taksówkę. Wkrótce był już na Fu-Tien-Koo. Z całą oględnością opowiedział pani Somowej o zajściu na zgromadzeniu w magistracie i o wypadku z Ludmiłą. Wpadłszy po Plena, tą samą taksówką jechali wkrótce we troje do szpitala. Miczurin jakimś dziwnym wzrokiem przyglądał się stroskanej i nagle zgrzybiałej pani Somowej i żółtej, steranej twarzy doktora Plena. Długo potem siedział w poczekalni szpitalnej, wpatrzony w obraz, przedstawiający sanitarjuszów, pod ogniem pękających szrapneli wynoszących rannych z pola bitwy. Wszystkie myśli jego, wola i całe życie zogniskowane było w krótkiem pytaniu:
— Co powie doktór Plen?
Nie wiedział, ile czasu upłynęło od chwili, gdy wszedł do poczekalni, gdzie powietrze przepojone było eterem i kseroformem. Oprzytomniał, ponieważ ktoś otworzył drzwi i przekręcił kontakt elektryczny. Do oświetlonego nagle pokoiku chwiejnym i ciężkim krokiem wszedł Plen i z cichym jękiem upadł na białą, trzcinową kanapkę. Z trudem łapał powietrze zbielałemi ustami i oddychał porywczo, jak ryba, wyciągnięta z wody. Miczurin z przerażeniem wpatrywał się w krwawą plamkę na dłoni doktora. Pochylił się wreszcie nad nim i zajrzał mu w oczy.
Plen przesunął ręką po czole i szepnął:
— Jeżeli nie wda się zakażenie krwi — wyżyje... Lekarze robią wszystko, co można i należy czynić w takim wypadku... Pani Somowa pozostanie przy chorej... Bądźcie... dobrej myśli... a teraz prędzej...