Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/153

Ta strona została przepisana.

Gdy za zgnębionym, kulejącym olbrzymem zawarły się drzwi, doktór opuścił powieki i, przycisnąwszy pięści do skroni, począł szeptać rozpaczliwie:
— Szaleńcy, szaleńcy, szukający szczęścia na ziemi, przez którą przechodzą z niewyczuwaną przez siebie, błyskawiczną szybkością, jak nieuchwytne dla oka cienie obłoków ruchomych! Nędzne chwilowe majaki — mgliste, a jakżeż chciwe życia, co jest tylko urojeniem!...
Wyszedłszy z palarni, lejtenant powolnym krokiem skierował się ku domowi. Zajrzał do pokoiku Somowych, gdzie wydało mu się, że widzi oświetloną żółtym płomieniem lampy, pochyloną nad stołem głowę Ludmiły i jej bezwładnie opuszczone ramiona. Ból w nodze zmusił go powrócić do rzeczywistości. Zamknął drzwi starannie i wszedł do swego pokoju. Zrzucił płaszcz i kapelusz i z jękiem położył się na łóżku. Otoczył go szary, mętny zmierzch. Na podwórku zapalono latarnię. Na suficie przeciągnęło się natychmiast jasne, żółte pasemko. Miczurin rozglądał się dokoła. Widział stolik, szafkę, umywalkę i, jak żartobliwie mawiał, swoją „skrzynię wyprawną“ — o wymyślnych kształtach chiński kufer, rzeźbiony w smoki i kwiaty, — pospolity zresztą sprzęt rynkowy. Przyłapał siebie na tem, że w mózgu tkwi i judzi go jedna i ta sama myśl. Długo nie mógł ściśle określić jej treści. Wkońcu jednak zrozumiał, że nie była to myśl, lecz raczej wrażenie, uporczywie powtarzające się i drażniąco nieodstępne.
— Ach! — westchnął z ulgą, znalazłszy wreszcie rozwiązanie. — Mam wyczucie, że wszystko, o czem