Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/156

Ta strona została przepisana.

rem Carling! Sprawa niecierpiąca zwłoki i niezmiernie dla niego ważna. Ba! Radosna nowina, tak — wyjątkowo radosna nowina!
Spokojny a nawet wesoły głos Miczurina i wsunięty do ręki lokaja banknot pięciodolarowy przekonały go najzupełniej.
— Mr. Carling jest już w swoim pokoju, zaraz na parterze. Czy pan nie raczy zrzucić płaszcza? — pytał sługa.
— Nie! — zaśmiał się gość. — Za chwilę wyjdę. Proszę zaczekać tu na mnie... Jak mam przejść do pana Carling?
— Korytarzem na prawo, drugie drzwi z lewej strony...
— Dziękuję!...
Miczurin przeszedł sień i, znalazłszy się w półciemnym korytarzu, gdzie paliła się niebieska lampka matowa, śmiało zapukał do drzwi.
— Proszę... — dobiegł go barytonowy, chociaż senny już głos.
Lejtenant pchnął drzwi i zamknął je za sobą szczelnie...
— Zapewne bardzo się ucieszył mr. Carling z dobrej nowiny? — z uśmiechem spytał służący, gdy spóźniony gość powrócił do holu, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy spojrzał na niego dziwnym wzrokiem i bezdźwięcznie poruszył lekko drżącemi wargami. Po chwili był już na ulicy, zbiegającej wprost ku Bundowi, gdzie znalazł konną dorożkę.
— Zawieziesz mnie do „pałacu siedmiu snów“ na Fu-Tien-Koo — mruknął do Chińczyka, siedzącego na koźle.