Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/160

Ta strona została przepisana.

wieka bowiem już nie znaleźli... Na drodze unosiła się i stapiała z mgłą gorąca para nad porozrzucanemi tam i sam skrwawionemi szmatami i strzępami, co przed chwilą jeszcze stanowiły część istoty ludzkiej...
W tej to właśnie chwili doktór Oskar Plen, leżąc na pryczy, przy niepewnym, migającym płomyku lampki, otoczony słodko-gorzkawym dymem opjum, drżącą ręką pisał zagadkowy list do Wagina. Skończywszy go, wypalił jedną po drugiej trzy fajki. Nie brały go jednak. Wkońcu usiadł na pryczy i wpatrzony w mrok, gdzie spali lub, być może, umierali inni palacze, szeptał:
— Szczęścia mu się zachciało! Efemeryda nędzna, co błędny, oszukańczy cień uważała za życie! Ćma nierozumna, lecąca na odbicie nigdy niedoścignionej gwiazdy w ciemnem zwierciadle stawu... Boże, który wiesz, pocoś takim uczynił człowieka, otwórz przed tym, co odszedł z tej ziemi, wrota krainy jasności, prawdy i wieczności!
Upadłszy na matę, Plen długo i ciężko łkał.
Echo jakgdyby przerażone, trwożnie szemrało po kątach „pałacu siedmiu snów i siedmiu marzeń“, bo zgrozą przejmowały te odgłosy — straszne i beznadziejnie tęskne w ponurem legowisku, gdzie ludzie szukali dla siebie porywających mamideł i rozkoszy nieziemskich, nieznacznie w powolne przechodzących konanie.