Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/176

Ta strona została przepisana.

zatłoczone, jak plac jarmarczny, jękliwemi głosami śpiewali pieśni błagalne do swego „Koela“, uskarżali się na złą dolę, zerkając na wszystkie strony i kombinując, czy nie udałoby się porwać czegoś z szarych wozów taborowych, powoli sunących zboczem szosy. Tam i sam powstawała panika, gdy spostrzegano woddali idący boczną drogą patrol konnych wywiadowców wojsk nankińskich, a nawet większą grupę jeźdźców cywilnych. Wtedy mieszały się nagle wozy, bydło i ludzie. Poczynały rwać się krzyki przerażenia. Tłumy, niby fale, spływały z szosy i mknęły w pole, bez kierunku, bez myśli. Rozlegały się jęki i lament. Ludzie padali, pędzący zaś na oślep tłum tratował ich. Zawodziły rozpaczliwie kobiety, pogubiwszy dzieci w ogólnem zamieszaniu. Kulisi i żebracy poczynali myszkować po polu, zbierając porozrzucane toboły i koszyki, a nawet zdzierając ubranie z ludzi, leżących bez przytomności. Po pewnym czasie cała fala, rozproszona po okolicy, nadpływała ponownie i wciskała się w koryto szosy, aby sunąć dalej i dalej. W tłumach długo jeszcze jazgotały żałosne skargi łkających kobiet, drgały w powietrzu przeciągłe nawoływania mężczyzn, poszukujących zaginionych w panice dzieci, żon i matek, wynikały kłótnie i bójki, gdy pochwycono kogoś na rabunku.
Chaj-Czin kazał zatrzymać samochód dopiero w Jaoczou, gdyż stąd właśnie miały się rozpocząć operacje wojenne. Sytuacja wytworzyła się nader ciężka. Silne oddziały komunistów podchodziły już do jeziora Pojang i zagrażały dużemu miastu Nań-Czang, liczącemu około miljona mieszkańców.
— No, obaczymy, czy będzie ono wreszcie zdo-