Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/190

Ta strona została przepisana.

flanków zagrzechotały karabiny maszynowe, kosząc przebiegające do przeciwnika grupy żołnierzy. Zatrzymały się one nagle, odpłynęły o kilkaset kroków i znowu ruszyły naprzód. Natrafiwszy na nieprzebytą przegrodę z siekących kul, cofnęły się do rowów, pozostawiając kilkunastu zabitych i rannych. Artylerja tymczasem biła coraz potężniej. Podbiegł telefonista i zameldował pułkownikowi, że wezwany bataljon sąsiedniego pułku wchodzi już w linję ognia.
Chaj-Czin odetchnął z ulgą. Nie uświadamiał sobie, ile czasu trwało to wszystko, bo przeminęło jak jedna chwila w straszliwem napięciu nerwów i pracy mózgu.
— Rzucić ludzi do ataku! — krzyknął. — Kulomioty mają posuwać się tuż za szeregami i w razie ucieczki i zdrady — ognia, nie szczędząc nikogo... Obiecać nagrodę szeregowcom... Po cztery dolary na bagnet!
Żołnierze, zrozumiawszy manewr dowódcy, szli do ataku sprawnie i z całą odwagą, właściwą tym najemnym żołdakom. Nic już nie stało na przeszkodzie ich brawurowemu uderzeniu. Dawny „pracodawca“ przelicytował nowego.
Strzelcy biegli, jak szaleńcy, błyskając bagnetami i zachęcając się ochrypłemi, dzikiemi okrzykami. Komuniści nie wytrzymali ataku i, szybko opuszczając rowy, w popłochu cofali się ku południowym pagórkom, gdzie wnet namacały ich działa Chaj-Czina i zrzucać poczęły pociski. Front został przerwany, rozpoczynało się uderzenie od skrzydeł. Pułkownik ruszył ku zdobytym okopom przeciwnika. Obejrzawszy je i sprawdziwszy straszliwą kośbę kompanji karabinów maszynowych, wyjechał na drogę. Rozkazawszy adjutantowi rozwinąć mapę odcinku,