Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/191

Ta strona została przepisana.

pochylił się nad nią. Z przydrożnego rowu wyszedł niespostrzeżenie ukryty w czasie bitwy żebrak — wstrętny i kulawy, zbliżył się do oficerów i jął skamłać o jałmużnę.
— Idź tam, gdzie stoją kuchnie polowe i powiedz, że dowódca kazał dać ci miskę ryżu, — mruknął do niego pułkownik, nie odrywając się od mapy.
Nagle z suchem klaśnięciem padły dwa strzały. Młody adjutant bez słowa spadł z konia, Chaj-Czin schwycił się za brzuch i pochylił ku grzywie końskiej, jęcząc przez zaciśnięte zęby. Żebrak, mierząc starannie, wypuścił trzecią kulę. Pułkownik, nieprzytomny już, zsunął się z konia i zawisł na jednej nodze, która nie wyślizgnęła się ze strzemienia. Wierzchowiec, przerażony strzałami i upadkiem jeźdźca, pomknął wcwał, wlokąc za sobą bezwładne ciało. Zobaczywszy to, morderca zerwał z twarzy naklejone na niej plastry, zrzucił ohydne, brudne łachmany a, pozostawszy w zwykłym europejskim stroju, przeskoczył rów i pobiegł ku widniejącym w rozłodze pomiędzy pagórkami murom długiej szopy.
Koń zniknął na zakręcie drogi. Cwałował tam, gdzie nad obszerną równiną, którą posuwała się rozciągnięta tyraljera, rozedrgała się nagle trąbka sygnalisty.