Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/197

Ta strona została przepisana.

zrobimy naradę z Wali-chaneni i jeszcze kilkoma panami, którzy w naszej akcji biorą czynny udział, — powiedział cichym głosem, ze współczuciem patrząc na wychudłą, ziemistą twarz i zapadnięte, połyskujące niezdrowemi ognikami oczy Wagina.
Sergjusz zapytał go, czy nie słyszał czegoś o Miczurinie i o pani Somowej. Komprador powtórzył tylko to, co już telefonicznie komunikował mu do Nankingu, dodał tylko, że dotarł do amerykańskiego biura ogłoszeń, gdzie pracowała panna Somowa, ale tam nic o niej nie wiedzą, gdyż bez uprzedzenia porzuciła przedsiębiorstwo. Wagin westchnął i zgrzytnął zębami.
— Przekleństwo! — mruknął. — Nie mogło przecież troje tych ludzi przepaść, jak kamień w morzu?! Ktoś musi wiedzieć o nich całą prawdę!
Kazawszy bojowi odnieść walizki do swego mieszkania, wybiegł na ulicę i szybkim krokiem poszedł do redakcji „Szun-Pao“. Długo chodził po poczekalni, zanim w gabinecie redakcyjnym posłyszał kroki Liao-Kaj-Fana. Prezes przyjął go natychmiast i z całą wytwornością jął wypytywać o zdrowie, interesy i o podróż, bo doszły go słuchy, że przebywał w Nankingu, o czem doniósł mu korespondent pisma.
Wagin, w krótkich słowach zaspokoiwszy ciekawość prezesa, spytał go o Miczurina. Liao-Kaj-Fan zrobił zafrasowaną twarz i mruknął:
— Obawiam się, że posłyszy pan... smutną nowinę, chociaż są to jedynie domysły... zbieg okoliczności...
— Proszę mówić! — prawie rozkazującym tonem rzucił Sergjusz, a serce jego, jakgdyby runęło w przepaść i, ściskając, się coraz bardziej, mknęło gdzieś z zawrotną szybkością. W piersi pozostała pustka