Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/207

Ta strona została przepisana.

podobnie... uda się ją ocalić... Przez cały dzień prawie, a teraz nawet i noce spędzam przy niej razem z panią Somową... Lekarze pozwolili mi nie opuszczać chorej...
Wagin nie słuchał już. Zerwał się na równe nogi i żądał coraz groźniej i natarczywiej:
— Idźmy do Ludmiły! Idźmy natychmiast!
— Pójdziemy! — zgodził się Plen. — Musimy jednak zaczekać do 4-ej, kiedy zaczną wydawać przepustki... Czy możecie zapłacić za jedzenie i dać parę centów kelnerowi?... Dziękuję!... Tymczasem wypalę jeszcze jedną fajkę, bo następna oczekuje mnie dopiero późnym wieczorem, po zastrzykach...
Nabijając fajkę i zapalając lampkę, opowiadał, że, wybierając się do szpitala, po raz pierwszy przyjął pieniądze od pacjentów, przychodzących do jego ambulatorjum w palarni, ale że wydał wszystko, bo już prawie trzy dni nie odchodzi od Ludmiły.
— Musiałbym zjeść dziś na kredyt, gdybym was nie spotkał... — zakończył słabnącym głosem i, położywszy się na macie, pociągnął dym z fajki, trzymając metalowy koniec jej nad migającym płomykiem lampki.
Wagin, oddychając ciężko i kurcząc palce, chodził po pokoju. Na dworze zaczął kropić deszcz i wkrótce przeszedł w ulewę. Zerwał się północno-wschodni wiatr i strugami wody siekł szyby. Przemoknięci do nitki doszli do szpitala. Wyrobiwszy przyjacielowi przepustkę, Plen poprowadził go długim, posępnym korytarzem, który załamywał się kilka razy i biegł dalej. Zdawało się, że nigdy nie dojdą. Stanęli wreszcie przed drzwiami i doktór ruchem ręki zatrzymał Sergjusza.