Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/208

Ta strona została przepisana.

— Zaczekajcie tu... — szepnął i ostrożnie nacisnął klamkę.
Wagin długo stał przed drzwiami, każdą kroplą krwi uświadamiając sobie, że tam za niemi znajduje się Ludmiła. Do duszy jego wstępował dziwny spokój. Usta poruszały się, powtarzając trzy słowa, niby jakieś tajemne i potężne zaklęcie:
— Teraz zawsze razem! Teraz zawsze razem! Teraz zawsze razem!
Nie wzruszyło go nawet pojawienie się Plena i skinienie jego, oznaczające, że może już wejść. Nic nie widząc, nie czując słodkiego zapachu eteru i kamfory, wszedł na palcach do półciemnego pokoju i stanął przy łóżku. Wbił rozszerzone nagle, migocące dziwnym blaskiem źrenice w twarz Ludmiły. Nie przeraziła go ani przezroczystość i bladość jej uduchowionej i pięknej dla niego twarzy, ani mocno zamknięte oczy, otoczone sinemi cieniami, ani bezkrwiste wargi i leżąca nieruchomo na prześcieradle chuda, żółta dłoń, ani nawet obandażowane, bezwładne ramię, umieszczone w metalowej podstawie, przymocowanej do ramy łóżka.
Nic tego nie widział, bo wszystko zasłoniła mu przepojona radością i szczęściem świadomość, że oto widzi przed sobą Ludmiłę, i spokój, że jest przy niej. Twarz jej mieniła się w jego oczach coraz to innemi uczuciami — i temi, które dawniej pochwytywał w niej, i nowemi, które rozumiał odrazu, czując gorącą falę krwi, wzbierającej mu w sercu. Wreszcie ukląkł przy łóżku i, pochyliwszy głowę, powtarzał z uporem:
— Teraz nazawsze razem! Nikomu nie oddam! Nikomu!