Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/21

Ta strona została przepisana.

suchym głosem Wagin, bo brutalną i wstrętną wydała mu się ta piękna, a tak bardzo cyniczna dziewczyna.
— Nie, carobójco, nie znam! — syknęła złośliwie, wyczuwszy odrazu jego antypatję do siebie.
— Cha-cha-cha! — zaśmiał się mimowoli Sergjusz. — Kto panią tak fałszywie poinformował?
— Ten, kto pana dobrze zna! — odpowiedziała, grożąc mu palcem.
— Niech mu pani powie, że jest głupi!
— Nie powiem, bo on już... — gwizdnęła cicho, wskazując palcem na ziemię.
— Umarł?
— Pozwolił sobie na ten zbytek — kiwnęła główką. — Ale mnie pan nie nabije w butelkę! O nie! Wiem, że nieboszczyk rotmistrz mówił prawdę!
— Skądżeż znów takie przeświadczenie? — spytał Wagin, mrużąc oczy.
— Skąd? Stąd, mój panie, że w panu zakochała się ta zakonnica, ta ryba, — Ludmiła! Ona może zakochać się tylko w jakimś mordercy lub w Antychryście, bo sama jest cicha, skromna, świętoszka, beznadziejnie przybita do ziemi, a marząca o zaświatach... Kobiety tego rodzaju kochają się w antytezie swego ideału... Ludmiła pana kocha, więc jesteś pan tym właśnie Waginem — carobójcą!
— Ta-ak! — zaśmiał się Sergjusz. — Spostrzeżenie co do uczucia panny Ludmiły dla mnie jest również wnikliwe, jak dowód mojej zbrodni! Winszuję pani niezmiernie udanego syllogizmu! No, a teraz życzę pani udanej wyprawy pod znakiem Amora, bo muszę już panią pożegnać.
Skinął na kelnerkę i, zapłaciwszy za obiad, wstał.