Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/214

Ta strona została przepisana.

— Muszę jechać do palarni, bo mój Czeng-Si niepokoi się zapewne, że uciekłem od niego.
— Panie doktorze, spotkamy się więc o czwartej w szpitalu — powiedział, żegnając go Wagin, lecz Plen zamachał rękami.
— Nie, nie! — mruczał. — Teraz musi pan zaczekać, aż nastąpi prawdziwe, zupełnie pewne polepszenie. Widok pana i nagła radość może zaszkodzić chorej. Niech pan pamięta, że jej serce osłabione jest do reszty. Trudno zrozumieć nawet, w jaki sposób biło tak długo! Co je podtrzymywało — to pozostanie dla mnie na zawsze zagadką!
Wagin patrzał na niego głębokiem, skupionem spojrzeniem, jakgdyby robiąc mu wyrzut. Plen zrozumiał myśl przyjaciela i, powiedziawszy: „no, tak, tak!“, prawie biegiem skierował się ku przystankowi tramwajów z napisem „Station-Czekiang rd. — West Czapei“.
Wagin poszedł do domu, lecz po chwili przyszło mu coś do głowy, bo skręcił nagle w inną stronę. W kilka minut potem wchodził bocznemi drzwiami do cerkwi. Młody mnich ścierał kurz z lichtarzy i zdrapywał wosk z posadzki. Sergjusz, nie zwracając na niego uwagi, ukląkł przed ołtarzem i zaczął się modlić. Z półmroku, panującego w głównej nawie, patrzyły na niego pełne rzewnej dobroci, przebaczenia i cierpienia oczy Chrystusa Ukrzyżowanego. Wagin modlił się długo, bez słów i bicia pokłonów, modlił się w milczeniu głosem duszy stroskanej, wzburzonej błyskającą w niej nadzieją i pełnej namiętnych i kornych próśb i wdzięczności.
— Tylko Ty — Zbawicielu, tylko Ty! — szepnął gorąco i wyszedł z domu Bożego.