Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/227

Ta strona została przepisana.

i przyrzekli uchylić sekwestr statku. Miał za dwa dni rzucić kotwicę na Wusungu. Ti-Fong-Taj wydał śniadanie na cześć uczestników narady. Wagin, przysłuchując się rozmowom gości, przychodził do przekonania, że zbliża się czas zupełnego porozumienia i sojuszu pomiędzy ziemią Smoka, a krajem Wschodzącego Słońca. Myślał też o tem, że nastąpi okres, w którym te 600 miljonów ludzi potrafią podnieść inne ludy, wyplenić wpływy europejskie i w Indjach zakończyć dojrzewające powoli zagadnienie wolnej Azji.
— Na szczęście nie będę już wtedy żył! — pomyślał, wyobraziwszy sobie gigantyczne rozmiary i potworne napięcie tego kataklizmu dziejowego.
Słowa — „nie będę żył“ — wszystkie jego uśpione na chwilę myśli i tęsknoty skierowały ku Ludmile. Spojrzał na zegarek. Dopiero za dwie godziny pójdzie do szpitala i, wywoławszy Plena, dowie się o stanie jej zdrowia.
— Za dwa dni musi pan wyruszyć do Fuczou, — oznajmił mu komprador, gdy po odejściu gości pozostali sami w osobnej sali restauracyjnej.
Wagin zbladł śmiertelnie.
— Co panu jest? — zapytał zaniepokojony Chińczyk.
— Nic... — szepnął Sergjusz. — Przeraziłem się na wieść, że to już za dwa dni, tymczasem...
— Niechże pan powie, co się stało?
— Ktoś bardzo mi bliski walczy w tej chwili ze śmiercią... Lekarze mogliby mi coś pewnego powiedzieć dopiero za pięć dni... — szeptał Wagin, zżymając się na myśl, że będzie gdzieś tam w Fuczou umierał ze strachu i trosk.