Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Zrozumiał to Ti-Fong-Taj i zawołał:
— Ależ naturalnie! Powinien pan doczekać się ostatecznej opinji lekarzy. Jechać z takim niepokojem w sercu — byłoby to szaleństwem! Miałem i ja niegdyś w życiu podobny wypadek! Nie mogłem wtedy nic robić i o niczem innem myśleć! Zrobimy tak: zamiast statku, który wlecze się straszliwie długo, poleci pan samolotem pasażerskim do Tamsujo na Formozie, a stamtąd to już dwa kroki — statkiem przez cieśninę i — jest pan w Fuczou!
Wagin z wdzięcznością spojrzał na starego Chińczyka. Wszedł kelner i oznajmił, że ktoś wzywa Wagina do telefonu. Okazało się, że mówił sekretarz z biura, meldując, że jakiś angielski dżentelmen pragnie go widzieć. Wagin razem z kompradorem wyszedł z restauracji i, wbiegłszy do biura, zajrzał do poczekalni.
— Mr. Fred Hastings! — zawołał uradowany. — Cieszę się, że widzę pana! Myślałem, że pan już dawno odpłynął do Anglji. Jakżeż się pan czuje?
Anglik, potrząsając rękę Waginowi, uśmiechał się do niego i mówił:
— Wylizałem się ostatecznie i byłbym dawno już wyjechał, gdyby nie pan, bo czyżbym mógł tak postąpić, nie zobaczywszy się raz jeszcze z panem mr. Wagin!? Przecież zawdzięczam panu życie!
Sergjusz uścisnął mu dłoń i odpowiedział wesołym głosem:
— Życie, jak życie, ale zaoszczędziłem panu pokaźną sumę w funtach sterlingów, gdyż zapewne zażądanoby od pana znacznego wykupu w tej właśnie solidnej walucie!
— Niech i tak będzie! — zgodził się Anglik. —