Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/233

Ta strona została przepisana.

i pewny dobrych nowin. Ujrzawszy idącego korytarzem doktora, podszedł do niego z uśmiechem i w milczeniu spoglądał na niego.
Plen, który widocznie niedawno dopiero wypalił swoją czarodziejską fajkę, gdyż oczy mu błyszczały, a na pożółkłej twarzy wystąpił jaskrawy rumieniec, radośnie kiwał głową.
— Znacznie lepiej! Bez porównania! Bez porównania! Temperatura powoli, ale stale opada... Ludmiła rozmawiała dziś trochę z matką i nawet mnie poznała i uśmiechnęła się! Następny zastrzyk odłożony został do jutra wieczorem, bo, jeżeli nie będzie gorączki, dr. Downport nie uważa go za konieczny... Organizm sam już potrafi walczyć... Tak się cieszę, że mogę zwiastować panu tę radosną nowinę!...
Sergjusz wyściskał Plena, a potem powiadomił go, że za pięć dni najdalej musi wyjechać z Szanchaju. Doktór się nagle ucieszył.
— To bardzo szczęśliwie się składa! — zawołał. — Ciągle się obawiam, że będziecie pragnęli zobaczyć się z Ludmiłą, co uważam za niewskazane i niebezpieczne dla niej. Długo jeszcze będzie zbyt słaba, by znieść bezkarnie choćby najprzyjemniejsze wzruszenie. Natomiast tęsknota zdaleka, stanowczo jej nie zaszkodzi!
Zaśmiał się chytrze i poklepał go po dłoni.
— Przed odjazdem muszę się widzieć z panią Somową, — powiedział Wagin.
— O - o - o - o! — robiąc wielkie oczy i podnosząc palce do góry, przeciągnął Plen.
— Cóż w tem widzicie dziwnego, że chcę pomó-