Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/234

Ta strona została przepisana.

wić z matką o jej chorej córce? — szepnął, mrużąc oczy, Sergjusz.
Plen znowu poklepał go po ręku i mruknął:
— Nauczyliście się już od Chińczyków przebiegłości, jak widzę!
Zaczął śmiać się cicho.
— Posłuchajcie mnie uważnie, doktorze, a nie chichoczcie, bo macie nie uronić ani jednego mego słowa! — przerwał mu Wagin. — Dam wam całą swoją miesięczną pensję, abyście mogli opiekować się Ludmiłą, kupować, co będzie dla niej potrzebne i zapłacić komorne Jun-cho-sanowi, bo to już miesiąc upływa... Rozumiecie?
Plen skinął głową.
— Ale róbcie to wszystko niby w swojem imieniu, z własnych oszczędności, w formie pożyczki, bo od takiego niebywałego dziwaka panie przyjmą pomoc, — ciągnął Wagin. — Ale o mnie ani słowa! Pamiętajcie!
Doktór uśmiechał się i kiwał głową.
— Ani słowem nigdy nie wspomnę nawet Ludmile o was, — obiecał, robiąc poważną minę.
— Wcale o to was nie prosiłem! — wykrzyknął Sergjusz. — Owszem, mówcie jej o mnie, mówcie jak najwięcej, tylko nie w związku z pieniędzmi! Błagam was, opowiedzcie jej, jak bardzo... byłem o nią niespokojny, jak dręczyłem się, nie mogąc niczego się o niej dowiedzieć... Mówcie ciągle, bodaj od rana do nocy!
Trząsł Plena za ramię i ściskał. Doktór śmiał się i rzucał na niego chytre spojrzenia. Wreszcie mruknął:
— No-no-no-no! Nigdy was takim nie widziałem!