Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/235

Ta strona została przepisana.

— Teraz innym już nigdy nie ujrzycie! jeszcze trzy dni spędził Wagin w Szanchaju. Pracował w biurze, przygotowując potrzebne mu dokumenty na broń, którą miał dostarczyć do Fuczou, i sprawdzając faktury statku, zatrzymanego przez Japończyków i zwolnionego nazajutrz po naradzie u Ti-Fong-Taja. Resztę dnia spędzał w poczekalni i hallu szpitalnym, naradzając się z ordynatorem i Plenem co do warunków, w jakich należałoby zorganizować życie Ludmiły, gdy wyjdzie wreszcie ze szpitala i będzie przechodziła ważny okres rekonwalescencji. Lekarze nie wątpili już, że chora jest na drodze do zupełnego powrotu do zdrowia.
— Niech pan nie suszy sobie głowy o naszą pacjentkę! — powiedział z naciskiem doktór Downport. — Obmyślimy tu dla niej wszystko, co będzie potrzeba! To — już nasza sprawa i obowiązek!
Kiedy pewnego dnia Wagin zaprosił obu lekarzy na kieliszek wina do pobliskiego baru, Downport, zaciągnąwszy się cygarem, spytał nagle Wagina:
— Niech mi pan powie, czy wielu pan spotykał w swojem życiu ludzi życzliwych sobie?
— Bardzo wielu, a raczej — wyłącznie życzliwych od pierwszego rzutu oka lub w niedługim czasie po pierwszej znajomości.
— Właśnie, oczekiwałem potwierdzenia mojej obserwacji... — zaczął ordynator, lecz Wagin przerwał mu:
— Przepraszam, że dopowiem swoją myśl! Muszę stwierdzić, że nawet w szalonym, krwawym okresie mego życia, gdy byłem bezprawnem, ściganem zwierzęciem, na drodze mojej stawali ludzie niezmier-