Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/236

Ta strona została przepisana.

nie dobrzy dla mnie, chociaż widzieli mię po raz pierwszy i musieli uważać za niebezpiecznego dla siebie, jako wyjętego spod prawa (coprawda, że wonczas wszyscy okazali się poza prawem!) Mało tego — same okoliczności, nawet pozornie straszliwie trudne i beznadziejne, układały się w wyniku na moją korzyść i to tak, iż, gdybym nie obawiał się szafowania głośnemi określeniami, mógłbym powiedzieć, że wokoło mnie raz po raz działy się „cuda“!
Downport słuchał uważnie i potakiwał ruchem głowy. Gdy Wagin, podniecony nagle wspomnieniami, zamilkł, doktór począł rozwijać przerwaną mu myśl:
— Pamiętam dokładnie pierwszą pańską wizytę u mnie w mieszkaniu! Badałem pacjenta i nic nie wiedziałem o przyjściu pana, gdy nagle coś zmusiło mnie do pośpiechu i jak najszybszego odprawienia chorego. Ujrzawszy pana, zupełnie podświadomie wiedziałem już, że zrobię wszystko, co będę mógł, i że nawet powinienem to zrobić, jakgdyby na tem polegał mój obowiązek. Był w tem jakiś nakaz zewnętrzny a nieprzezwyciężony i sprawiający mi radość. Pamiętacie kolego, — zwrócił się do Plena, — że pytałem was, czy mieliście podobne wrażenie przy obcowaniu z naszym przyjacielem? Potwierdziliście mi to wtedy, nieprawdaż?
Plen wzruszył ramionami i, uśmiechając się łagodnie, zamruczał:
— Wagin był jedynym człowiekiem, który potrafił bez żadnego wysiłku ze swej strony zmusić mnie do przekroczenia progu palarni, gdzie urządziłem sobie dozgonne legowisko...